sobota, 14 czerwca 2014

Do beztęsknoty i bezmyślenia...

Patrząc na pustą, białą kartkę czuję się odrobinę dziwnie. Nie pamiętam kiedy ostatni raz oddałam się pracy twórczej. Czuję się zagubiona, nie pisałam w pamiętniku już od lat, a taniec nie jest już miejscem gdzie czuję się bezpiecznie. Tyle przemyśleń umyka mi w codziennym zgiełku i nawale obowiązków... A może wcale nie? Pierwsza książka przeczytana od pół roku. Pożywka dla obumierającego mózgu, który nie bardzo już pamięta, kiedy miał jakąś porządną rozterkę moralną.

'Witajcie w raju' autorstwa Jennie Dielemans jest zbiorem reportaży dotyczących przemysłu turystycznego. Książka zostawia niesmak w ustach. Czujesz się jak kapitalistyczna świnia, niegodziwy konsumpcjonista, pytasz premiera jak żyć, skoro nawet hipsterska podróż z plecakiem przez Azję jest gwałtem na gospodarce i tożsamości narodowej zwiedzanego kraju. Zacznijmy więc od wydania, bo książkę na początek oceniamy po okładce. Wydawnictwo Czarne, rok 2011. Na okładce grubawa pani z papierosem w ręku i blade turystyczne nogi w tle, głowy wychodzą poza kadr ujęcia. Symbolika okładki jest wymowna sama w sobie - turyści, anonimowe świnie, brzydcy ludzie z brzydkimi nawykami i bez poszanowania.

Książka nie jest już najnowsza, zresztą przekład nie jest zbyt świeży, a samo wydanie w oryginale pewnie trochę zajęło, reportaże były zbierane w 2007-2008, w związku z czym mamy solidną przepaść między tamtejszym 'teraz' a faktycznym 'teraz', co rzutuje nieco na aktualność tematu. Podejrzewam, że od tamtego czasu jest raczej gorzej niż lepiej. W wydaniu brakuje mi przypisów tłumacza z danymi i statystykami dotyczącymi Polski. Kilka pierwszych reportaży uraduje tylko studenta Turystyki i Rekreacji z zacięciem skandynawistycznym, ponieważ zawiera masę informacji na temat trendów podróży Szwedów, ich zwyczajów i upodobań. Podobne dane na temat Polski byłyby znakomitym uzupełnieniem, choć zdecydowanie wymagałyby więcej pracy od samego tłumacza.

Zbiór reportaży przedstawia przemysł turystyczny od ciemnej strony. Pokazuje proste schematy, które rządzą tą gałęzią gospodarki, obnażając mroczną stronę zasady popytu i podaży, ujawniając jak w odpowiedzi na wyobrażenia turystów fingowane jest wszystko, od sztucznie białych plaż, odbijających się na środowisku, po sztucznie biedne wioski rdzennych obywateli, którzy oglądać telewizor schodzą do piwnicy, bo jeszcze ktoś ich przyłapie na niebyciu wystarczająco rdzennym. Reportaże pokazują, że nie ma świętości - tragiczna w skutkach wojna w Wietnamie jest tylko kolejnym smakowitym kąskiem dla zwiedzających, z których zaledwie niewielka część pochyla się nad historią. Zresztą Wietnamczyków nie obchodzi pochylenie się nad historią. Oni tam byli, przeżyli to, a teraz dostają kasę za to, że zaprowadzą tam wygłodniałych mocnych wrażeń nastolatków z Europy Zachodniej albo weteranów z Ameryki, którzy przyjechali opłakiwać własną traumę, nie bacząc na cudzą.

Przeczytawszy cały zbiór, człowiek zastanawia się jaka jest dobra droga. Niczym bohater greckiej tragedii odkrywa, że dobrej drogi nie ma. Hotele all-inclusive powodują ogromny leakage (wyciek funduszów z kraju-gospodarza do kieszeni prywatnych inwestorów zagranicznych), zaspokajając klienta za z góry określoną cenę i odcinając go od lokalnego folkloru - turysta nie chodzi na zakupy, do restauracji, nie korzysta z usług. Hotele all inclusive sieją zatem spustoszenie ekologiczne i ogólnie są jedną wielką szarpaną raną na gospodarce słabo rozwiniętych tropikalnych państw i państewek.

Alternatywą wydawałoby się jest organizowanie sobie wycieczki samodzielnie, z plecakiem przez Azję. Ale również i ta metoda 'podróżowania' czy może raczej ten rodzaj turystyki jest potępiany. Gdy w reportażach pojawia się określenie 'backpackersi' instynktownie odczuwamy je jako pejoratywne. Grupa jest potępiana za swoje fanatyczne poszukiwania autentyczności, w ramach których wchodzą ludziom z butami do domów, próbując wszystkiego dotknąć i polizać, gwałcąc prywatność i komercjalizując pojęcie 'prawdziwości'. Zatem może podróżować eko, nocować w hoteliku, którym zarządza przedstawiciel lokalnej narodowości, wyjść na ulicę, pogadać z tubylcami, zaznać tutejszych rozrywek? Otóż i to nie, bo turysta na wolności napędza prostytucję i wynaturzone imprezowanie, zupełnie niepodobne do lokalnych zwyczajów. Full moon party w Tajlandii jest przytoczone jako przykład zjawiska bańki turystycznej, nie istniało nigdy w naturze przed turystami i trwa tylko dla nich. Zorba wymyślona w Hollywood figuruje jako tradycyjny grecki taniec, a w ofercie śniadaniowej szanujących się restauracji jest śniadanie kontynentalne. Przedstawiciele tubylczych plemion w Wietnamie spędzili się do wioski, w której żyją jak zwierzęta w zoo - oni sobie żyją, a ludzie przychodzą ich oglądać, taki kulturowy fast food a'la National Geographic w pigułce, bo przecież w przyrodzie występują zbyt daleko od siebie, żeby się opłacało ich wszystkich zaliczać.

A zatem może nie podróżować wcale? Nie dokładać się do produkcji dwutlenku węgla, azotu, pary wodnej, nie podnosić temperatury planety, nie niszczyć rajskich plaż, nie prostytuować Tajek i nie wycinać lasów mangrowych? Też niedobrze, w ostateczności COŚ zostaje w kraju, jakiś linkage, zarobek dla ludu, jednak jest to jakiś sektor gospodarki, a niektóre kraje nie posiadają wiele więcej oprócz dwóch towarów eksportowych i zasobu raf koralowych do kuszenia turystów. Nie przyjedziesz - umrą z głodu. Przyjedziesz - też właściwie umrą, bo pensja jest głodowa i to pewnie twoja wina. Nie mogą wchodzić na własne plaże, bo ty chcesz puste plaże bez stada brudnych biednych dzieci, które pewnie kradną.

Końcówka zbioru podsumowana jest reportażem na temat szkodliwości samolotów i tu już naprawdę autorka zapędza czytelnika w kozi róg. Jeśli wierzyć wszystkiemu w tym zbiorze, turyści są gorsi niż szarańcza i powinni trzymać się swojego kraju, ewentualnie na Karaibską wyspę dopłynąć kajakiem własnej roboty, przemieszkać w szałasie i zostawić napiwek. Całość prezentuje się godnie, interesująco i pobudza do refleksji, ale nie daje żadnej alternatywy prawie na całej długości, z wyjątkiem jednego honorowego wspomnienia o Alltournative. Wyszydza poradniki i przewodniki, wyszydza turystów all-inclusive i backpackersów, wyszydza tych, którzy przyjechali poleżeć plackiem i tych, którzy przyjechali poznać miejscowość. W końcu wszyscy przyjechali w ramach transakcji, kupili dobra, w związku z tym konsumują, a skoro konsumują to źle. Po lekturze czuję się brudna i być może zabieg jest celowy, aby moje emocjonalne katharsis nie skończyło się z pomocą wiedzy skondensowanej w pigułce, z kilkoma słowami instrukcji jak nie być strasznie szkodliwym turystą. Książka prześmiewczo określa turystów jako wanna-be podróżników, ale ja wcale nie chcę być podróżnikiem. Jako przedstawiciel prostackiej klasy robotniczej mam swoje 33 dni urlopu i tydzień z tego chcę spędzić w tropikalnym raju w środku ulewnej jesieni, nie płacąc ani mafiozom ani prostytutkom, nie litując się ale nie obrażając mieszkańców kraju. Szkoda, że w reportażach nie ma informacji jak uniknąć szkodliwych zachowań, informacji o tym gdzie szukać i jak sprawdzać, które biuro czy hotel jest wyzyskiwaczem lokalnego folkloru. Wielu ludzi chciałoby szkodzić mniej, ale niewielu włoży ogromny wysiłek w research, aby sobie to umożliwić. Autorka wydaje się rozumieć jak działa konsumpcja, a jednak w swoim idealistycznej krucjacie zdaje się nie zauważać, że ten zbiór mógłby uczynić wiele dobrego, gdyby tylko był w nim prosty indeks stron internetowych organizacji, które się tym zajmują i mogą udostępnić potrzebne informacje (w celu uniknięcia ewidentnej, bezpośredniej reklamy hoteli czy biur).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz