Grecki pożeracz
poniedziałek, 23 czerwca 2014
Nimfomanka I
Myślę, że jestem malkontentem. Albo pustakiem. Zdarza ci się czasem zmarnować dwie godziny w niemal masochistycznym poświęceniu, żeby objąć rozumem i wyobraźnią ból istnienia, o który przyprawia cię mdła pseudofilozoficzna kinematografia? Nie wiem, o czym był ten film. Nudziły mnie wstawki o wędkowaniu i zachowaniu ryb, pokornie stwierdzam, przerosła mnie metafora. Nie wiem, co powodowało bohaterką, nie jestem nawet pewna czy jest tytułową nimfomanką. Do czego sprowadza się jej problem, co ją pchnęło na drogę uzależnienia? Nie jestem krzyżowcem walczącym z głupotą, ale jej gloryfikacja po prostu mnie kłuje. Zimna matka i głupia koleżanka, trzy pchnięcia i pięć pchnięć w dupę, oto przepis na nimfomankę? Bohaterka jest przepełniona... czym? Rzekomo niechęcią do siebie, autonienawiścią, a tak naprawdę siedzi i chwali się swoim ciągiem przeżyć seksualnych jakiemuś wariatowi, który widzi w tym alegorię wędkowania i matematyki. Sztuka współczesna, trzy czerwone kwadraty na granatowym tle. Patrz i podziwiaj. Tak widzę ten film. Nie jest wulgarny, glamour, jest ohydnie brudny, bohaterka jest brzydka, ma małe piersi i szerokie usta, wygląda na zeszmaconą przez życie jeszcze zanim z apetytem rzuca się na kutasy. To nie jest film pornograficzny, to nie jest erotyk, ma brudzić, odrzucać, wzbudzać niesmak. Dwie godziny później cel osiągnięty, na pewno nie mam ochoty na seks i jest mi trochę niedobrze, ale nie rozumiem dlaczego. Wynurzenia reżysera na rozpiętości dwóch godzin nie zdołały dojść do podsumowania, potrzebuje kolejnych dwóch, kolejnej części. W międzyczasie dla smakoszy będzie zabawa formą, czarno-białe fragmenty i przycięte ramki, trzy kadry na raz i fantazyjne porównania. Czasem patrzę w tę głębię tematu i zastanawiam się kto jest głupi. Ja, patrząc na głębię i mówiąc 'to są trzy czerwone kwadraty na granatowym tle' czy ludzie, którzy z pełnym przekonaniem widzą w tych kwadratach alegorię troistości duszy ludzkiej, spływającej krwią niewinnego dziecięcego psyche na tle nocy bez gwiazd, symbolizującej mrok poczerniałej od konsumpcjonizmu jaźni.
Adore
Ładnie, ładnie, rozkręcamy się!
"Adore" to obraz ujmujący widoczkami (malownicze zachody słońca oraz młode męskie klaty) i przyjemnym dla ucha australijskim (udawanym?) akcentem. Opowiada o losach dwóch matek wychowujących niemal wspólnie swoich synów, wyrastających na dwa młode ciacha. Ewidentnie rzecz dzieje się w niezbyt światowym miejscu, ponieważ chłopaki mimo, że wydają się całkiem estetyczni, zabawni i niegłupi, zakochują się nawzajem w swoich matkach, które, wspomnieć należy, też są całkiem nieźle zachowane. Oglądając myślę sobie no dobrze, nie są spokrewnieni, różnica wieku spora, ale nie ma sprawy, kto komu do łóżka zagląda. Gdyby bohaterki nie robiły problemów, nie byłoby o czym robić filmu. Może po prostu jestem zbyt nieskomplikowana i emocjonalnie płytka na takie rozterki, może po prostu nikomu nie patrzę w okna sypialni, romans nawiązał się jak obu chłopaków było już dorosłych... Po prostu nie widzę dramatu na zasadzie greckiej komedii, widzę po prostu ludzką głupotę. Dobrze rozwijający się związek zakończony 'bo już pora żebyś znalazł sobie dziewczynę', a na koniec porzucenie żon i dzieci bez zbędnego wzruszenia ramionami. Były córki - nie ma córek. To jedyne co mam do zarzucenia, kompletny brak perspektywy, końcowa scena pływania sobie na pomoście zbitym z desek, beztrosko, każdy z cudzą matką nie pokazuje co tak naprawdę się stało z dwójką małych dzieci i w tym miejscu głębia jeśli jakakolwiek była, dla mnie klęka. Nie rozumiem poświęcenia dwóch godzin na kadrowanie czyichś rozterek wewnętrznych na temat bycia z młodym chłopakiem, którego zna się od niemowlaka, rozważania czy to dobre, co powiedzą ludzie, co z przyszłością młodych i niedoświadczonych, czy muszą znaleźć sobie kogoś w swoim wieku i co jest nie tak z czterdziestoletnią babą, że jest na poziomie emocjonalnym osiemnastoletniego ciacha? A może to tylko romansik na wyżycie się? I tak dalej i tak dalej, aż do morału, który głosi, że jak próbujesz komuś na siłę zrobić dobrze to robisz komuś źle. No dobra, to tylko kino dla rozrywki, ale rozrywki tam nie było, a końcówka dobija swoją płaskością. Zostaje jakiś niedosyt. Meh.
sobota, 14 czerwca 2014
Do beztęsknoty i bezmyślenia...
Patrząc na pustą, białą kartkę czuję się odrobinę dziwnie. Nie pamiętam kiedy ostatni raz oddałam się pracy twórczej. Czuję się zagubiona, nie pisałam w pamiętniku już od lat, a taniec nie jest już miejscem gdzie czuję się bezpiecznie. Tyle przemyśleń umyka mi w codziennym zgiełku i nawale obowiązków... A może wcale nie? Pierwsza książka przeczytana od pół roku. Pożywka dla obumierającego mózgu, który nie bardzo już pamięta, kiedy miał jakąś porządną rozterkę moralną.
'Witajcie w raju' autorstwa Jennie Dielemans jest zbiorem reportaży dotyczących przemysłu turystycznego. Książka zostawia niesmak w ustach. Czujesz się jak kapitalistyczna świnia, niegodziwy konsumpcjonista, pytasz premiera jak żyć, skoro nawet hipsterska podróż z plecakiem przez Azję jest gwałtem na gospodarce i tożsamości narodowej zwiedzanego kraju. Zacznijmy więc od wydania, bo książkę na początek oceniamy po okładce. Wydawnictwo Czarne, rok 2011. Na okładce grubawa pani z papierosem w ręku i blade turystyczne nogi w tle, głowy wychodzą poza kadr ujęcia. Symbolika okładki jest wymowna sama w sobie - turyści, anonimowe świnie, brzydcy ludzie z brzydkimi nawykami i bez poszanowania.
Książka nie jest już najnowsza, zresztą przekład nie jest zbyt świeży, a samo wydanie w oryginale pewnie trochę zajęło, reportaże były zbierane w 2007-2008, w związku z czym mamy solidną przepaść między tamtejszym 'teraz' a faktycznym 'teraz', co rzutuje nieco na aktualność tematu. Podejrzewam, że od tamtego czasu jest raczej gorzej niż lepiej. W wydaniu brakuje mi przypisów tłumacza z danymi i statystykami dotyczącymi Polski. Kilka pierwszych reportaży uraduje tylko studenta Turystyki i Rekreacji z zacięciem skandynawistycznym, ponieważ zawiera masę informacji na temat trendów podróży Szwedów, ich zwyczajów i upodobań. Podobne dane na temat Polski byłyby znakomitym uzupełnieniem, choć zdecydowanie wymagałyby więcej pracy od samego tłumacza.
Zbiór reportaży przedstawia przemysł turystyczny od ciemnej strony. Pokazuje proste schematy, które rządzą tą gałęzią gospodarki, obnażając mroczną stronę zasady popytu i podaży, ujawniając jak w odpowiedzi na wyobrażenia turystów fingowane jest wszystko, od sztucznie białych plaż, odbijających się na środowisku, po sztucznie biedne wioski rdzennych obywateli, którzy oglądać telewizor schodzą do piwnicy, bo jeszcze ktoś ich przyłapie na niebyciu wystarczająco rdzennym. Reportaże pokazują, że nie ma świętości - tragiczna w skutkach wojna w Wietnamie jest tylko kolejnym smakowitym kąskiem dla zwiedzających, z których zaledwie niewielka część pochyla się nad historią. Zresztą Wietnamczyków nie obchodzi pochylenie się nad historią. Oni tam byli, przeżyli to, a teraz dostają kasę za to, że zaprowadzą tam wygłodniałych mocnych wrażeń nastolatków z Europy Zachodniej albo weteranów z Ameryki, którzy przyjechali opłakiwać własną traumę, nie bacząc na cudzą.
Przeczytawszy cały zbiór, człowiek zastanawia się jaka jest dobra droga. Niczym bohater greckiej tragedii odkrywa, że dobrej drogi nie ma. Hotele all-inclusive powodują ogromny leakage (wyciek funduszów z kraju-gospodarza do kieszeni prywatnych inwestorów zagranicznych), zaspokajając klienta za z góry określoną cenę i odcinając go od lokalnego folkloru - turysta nie chodzi na zakupy, do restauracji, nie korzysta z usług. Hotele all inclusive sieją zatem spustoszenie ekologiczne i ogólnie są jedną wielką szarpaną raną na gospodarce słabo rozwiniętych tropikalnych państw i państewek.
Alternatywą wydawałoby się jest organizowanie sobie wycieczki samodzielnie, z plecakiem przez Azję. Ale również i ta metoda 'podróżowania' czy może raczej ten rodzaj turystyki jest potępiany. Gdy w reportażach pojawia się określenie 'backpackersi' instynktownie odczuwamy je jako pejoratywne. Grupa jest potępiana za swoje fanatyczne poszukiwania autentyczności, w ramach których wchodzą ludziom z butami do domów, próbując wszystkiego dotknąć i polizać, gwałcąc prywatność i komercjalizując pojęcie 'prawdziwości'. Zatem może podróżować eko, nocować w hoteliku, którym zarządza przedstawiciel lokalnej narodowości, wyjść na ulicę, pogadać z tubylcami, zaznać tutejszych rozrywek? Otóż i to nie, bo turysta na wolności napędza prostytucję i wynaturzone imprezowanie, zupełnie niepodobne do lokalnych zwyczajów. Full moon party w Tajlandii jest przytoczone jako przykład zjawiska bańki turystycznej, nie istniało nigdy w naturze przed turystami i trwa tylko dla nich. Zorba wymyślona w Hollywood figuruje jako tradycyjny grecki taniec, a w ofercie śniadaniowej szanujących się restauracji jest śniadanie kontynentalne. Przedstawiciele tubylczych plemion w Wietnamie spędzili się do wioski, w której żyją jak zwierzęta w zoo - oni sobie żyją, a ludzie przychodzą ich oglądać, taki kulturowy fast food a'la National Geographic w pigułce, bo przecież w przyrodzie występują zbyt daleko od siebie, żeby się opłacało ich wszystkich zaliczać.
A zatem może nie podróżować wcale? Nie dokładać się do produkcji dwutlenku węgla, azotu, pary wodnej, nie podnosić temperatury planety, nie niszczyć rajskich plaż, nie prostytuować Tajek i nie wycinać lasów mangrowych? Też niedobrze, w ostateczności COŚ zostaje w kraju, jakiś linkage, zarobek dla ludu, jednak jest to jakiś sektor gospodarki, a niektóre kraje nie posiadają wiele więcej oprócz dwóch towarów eksportowych i zasobu raf koralowych do kuszenia turystów. Nie przyjedziesz - umrą z głodu. Przyjedziesz - też właściwie umrą, bo pensja jest głodowa i to pewnie twoja wina. Nie mogą wchodzić na własne plaże, bo ty chcesz puste plaże bez stada brudnych biednych dzieci, które pewnie kradną.
Końcówka zbioru podsumowana jest reportażem na temat szkodliwości samolotów i tu już naprawdę autorka zapędza czytelnika w kozi róg. Jeśli wierzyć wszystkiemu w tym zbiorze, turyści są gorsi niż szarańcza i powinni trzymać się swojego kraju, ewentualnie na Karaibską wyspę dopłynąć kajakiem własnej roboty, przemieszkać w szałasie i zostawić napiwek. Całość prezentuje się godnie, interesująco i pobudza do refleksji, ale nie daje żadnej alternatywy prawie na całej długości, z wyjątkiem jednego honorowego wspomnienia o Alltournative. Wyszydza poradniki i przewodniki, wyszydza turystów all-inclusive i backpackersów, wyszydza tych, którzy przyjechali poleżeć plackiem i tych, którzy przyjechali poznać miejscowość. W końcu wszyscy przyjechali w ramach transakcji, kupili dobra, w związku z tym konsumują, a skoro konsumują to źle. Po lekturze czuję się brudna i być może zabieg jest celowy, aby moje emocjonalne katharsis nie skończyło się z pomocą wiedzy skondensowanej w pigułce, z kilkoma słowami instrukcji jak nie być strasznie szkodliwym turystą. Książka prześmiewczo określa turystów jako wanna-be podróżników, ale ja wcale nie chcę być podróżnikiem. Jako przedstawiciel prostackiej klasy robotniczej mam swoje 33 dni urlopu i tydzień z tego chcę spędzić w tropikalnym raju w środku ulewnej jesieni, nie płacąc ani mafiozom ani prostytutkom, nie litując się ale nie obrażając mieszkańców kraju. Szkoda, że w reportażach nie ma informacji jak uniknąć szkodliwych zachowań, informacji o tym gdzie szukać i jak sprawdzać, które biuro czy hotel jest wyzyskiwaczem lokalnego folkloru. Wielu ludzi chciałoby szkodzić mniej, ale niewielu włoży ogromny wysiłek w research, aby sobie to umożliwić. Autorka wydaje się rozumieć jak działa konsumpcja, a jednak w swoim idealistycznej krucjacie zdaje się nie zauważać, że ten zbiór mógłby uczynić wiele dobrego, gdyby tylko był w nim prosty indeks stron internetowych organizacji, które się tym zajmują i mogą udostępnić potrzebne informacje (w celu uniknięcia ewidentnej, bezpośredniej reklamy hoteli czy biur).
'Witajcie w raju' autorstwa Jennie Dielemans jest zbiorem reportaży dotyczących przemysłu turystycznego. Książka zostawia niesmak w ustach. Czujesz się jak kapitalistyczna świnia, niegodziwy konsumpcjonista, pytasz premiera jak żyć, skoro nawet hipsterska podróż z plecakiem przez Azję jest gwałtem na gospodarce i tożsamości narodowej zwiedzanego kraju. Zacznijmy więc od wydania, bo książkę na początek oceniamy po okładce. Wydawnictwo Czarne, rok 2011. Na okładce grubawa pani z papierosem w ręku i blade turystyczne nogi w tle, głowy wychodzą poza kadr ujęcia. Symbolika okładki jest wymowna sama w sobie - turyści, anonimowe świnie, brzydcy ludzie z brzydkimi nawykami i bez poszanowania.
Książka nie jest już najnowsza, zresztą przekład nie jest zbyt świeży, a samo wydanie w oryginale pewnie trochę zajęło, reportaże były zbierane w 2007-2008, w związku z czym mamy solidną przepaść między tamtejszym 'teraz' a faktycznym 'teraz', co rzutuje nieco na aktualność tematu. Podejrzewam, że od tamtego czasu jest raczej gorzej niż lepiej. W wydaniu brakuje mi przypisów tłumacza z danymi i statystykami dotyczącymi Polski. Kilka pierwszych reportaży uraduje tylko studenta Turystyki i Rekreacji z zacięciem skandynawistycznym, ponieważ zawiera masę informacji na temat trendów podróży Szwedów, ich zwyczajów i upodobań. Podobne dane na temat Polski byłyby znakomitym uzupełnieniem, choć zdecydowanie wymagałyby więcej pracy od samego tłumacza.
Zbiór reportaży przedstawia przemysł turystyczny od ciemnej strony. Pokazuje proste schematy, które rządzą tą gałęzią gospodarki, obnażając mroczną stronę zasady popytu i podaży, ujawniając jak w odpowiedzi na wyobrażenia turystów fingowane jest wszystko, od sztucznie białych plaż, odbijających się na środowisku, po sztucznie biedne wioski rdzennych obywateli, którzy oglądać telewizor schodzą do piwnicy, bo jeszcze ktoś ich przyłapie na niebyciu wystarczająco rdzennym. Reportaże pokazują, że nie ma świętości - tragiczna w skutkach wojna w Wietnamie jest tylko kolejnym smakowitym kąskiem dla zwiedzających, z których zaledwie niewielka część pochyla się nad historią. Zresztą Wietnamczyków nie obchodzi pochylenie się nad historią. Oni tam byli, przeżyli to, a teraz dostają kasę za to, że zaprowadzą tam wygłodniałych mocnych wrażeń nastolatków z Europy Zachodniej albo weteranów z Ameryki, którzy przyjechali opłakiwać własną traumę, nie bacząc na cudzą.
Przeczytawszy cały zbiór, człowiek zastanawia się jaka jest dobra droga. Niczym bohater greckiej tragedii odkrywa, że dobrej drogi nie ma. Hotele all-inclusive powodują ogromny leakage (wyciek funduszów z kraju-gospodarza do kieszeni prywatnych inwestorów zagranicznych), zaspokajając klienta za z góry określoną cenę i odcinając go od lokalnego folkloru - turysta nie chodzi na zakupy, do restauracji, nie korzysta z usług. Hotele all inclusive sieją zatem spustoszenie ekologiczne i ogólnie są jedną wielką szarpaną raną na gospodarce słabo rozwiniętych tropikalnych państw i państewek.
Alternatywą wydawałoby się jest organizowanie sobie wycieczki samodzielnie, z plecakiem przez Azję. Ale również i ta metoda 'podróżowania' czy może raczej ten rodzaj turystyki jest potępiany. Gdy w reportażach pojawia się określenie 'backpackersi' instynktownie odczuwamy je jako pejoratywne. Grupa jest potępiana za swoje fanatyczne poszukiwania autentyczności, w ramach których wchodzą ludziom z butami do domów, próbując wszystkiego dotknąć i polizać, gwałcąc prywatność i komercjalizując pojęcie 'prawdziwości'. Zatem może podróżować eko, nocować w hoteliku, którym zarządza przedstawiciel lokalnej narodowości, wyjść na ulicę, pogadać z tubylcami, zaznać tutejszych rozrywek? Otóż i to nie, bo turysta na wolności napędza prostytucję i wynaturzone imprezowanie, zupełnie niepodobne do lokalnych zwyczajów. Full moon party w Tajlandii jest przytoczone jako przykład zjawiska bańki turystycznej, nie istniało nigdy w naturze przed turystami i trwa tylko dla nich. Zorba wymyślona w Hollywood figuruje jako tradycyjny grecki taniec, a w ofercie śniadaniowej szanujących się restauracji jest śniadanie kontynentalne. Przedstawiciele tubylczych plemion w Wietnamie spędzili się do wioski, w której żyją jak zwierzęta w zoo - oni sobie żyją, a ludzie przychodzą ich oglądać, taki kulturowy fast food a'la National Geographic w pigułce, bo przecież w przyrodzie występują zbyt daleko od siebie, żeby się opłacało ich wszystkich zaliczać.
A zatem może nie podróżować wcale? Nie dokładać się do produkcji dwutlenku węgla, azotu, pary wodnej, nie podnosić temperatury planety, nie niszczyć rajskich plaż, nie prostytuować Tajek i nie wycinać lasów mangrowych? Też niedobrze, w ostateczności COŚ zostaje w kraju, jakiś linkage, zarobek dla ludu, jednak jest to jakiś sektor gospodarki, a niektóre kraje nie posiadają wiele więcej oprócz dwóch towarów eksportowych i zasobu raf koralowych do kuszenia turystów. Nie przyjedziesz - umrą z głodu. Przyjedziesz - też właściwie umrą, bo pensja jest głodowa i to pewnie twoja wina. Nie mogą wchodzić na własne plaże, bo ty chcesz puste plaże bez stada brudnych biednych dzieci, które pewnie kradną.
Końcówka zbioru podsumowana jest reportażem na temat szkodliwości samolotów i tu już naprawdę autorka zapędza czytelnika w kozi róg. Jeśli wierzyć wszystkiemu w tym zbiorze, turyści są gorsi niż szarańcza i powinni trzymać się swojego kraju, ewentualnie na Karaibską wyspę dopłynąć kajakiem własnej roboty, przemieszkać w szałasie i zostawić napiwek. Całość prezentuje się godnie, interesująco i pobudza do refleksji, ale nie daje żadnej alternatywy prawie na całej długości, z wyjątkiem jednego honorowego wspomnienia o Alltournative. Wyszydza poradniki i przewodniki, wyszydza turystów all-inclusive i backpackersów, wyszydza tych, którzy przyjechali poleżeć plackiem i tych, którzy przyjechali poznać miejscowość. W końcu wszyscy przyjechali w ramach transakcji, kupili dobra, w związku z tym konsumują, a skoro konsumują to źle. Po lekturze czuję się brudna i być może zabieg jest celowy, aby moje emocjonalne katharsis nie skończyło się z pomocą wiedzy skondensowanej w pigułce, z kilkoma słowami instrukcji jak nie być strasznie szkodliwym turystą. Książka prześmiewczo określa turystów jako wanna-be podróżników, ale ja wcale nie chcę być podróżnikiem. Jako przedstawiciel prostackiej klasy robotniczej mam swoje 33 dni urlopu i tydzień z tego chcę spędzić w tropikalnym raju w środku ulewnej jesieni, nie płacąc ani mafiozom ani prostytutkom, nie litując się ale nie obrażając mieszkańców kraju. Szkoda, że w reportażach nie ma informacji jak uniknąć szkodliwych zachowań, informacji o tym gdzie szukać i jak sprawdzać, które biuro czy hotel jest wyzyskiwaczem lokalnego folkloru. Wielu ludzi chciałoby szkodzić mniej, ale niewielu włoży ogromny wysiłek w research, aby sobie to umożliwić. Autorka wydaje się rozumieć jak działa konsumpcja, a jednak w swoim idealistycznej krucjacie zdaje się nie zauważać, że ten zbiór mógłby uczynić wiele dobrego, gdyby tylko był w nim prosty indeks stron internetowych organizacji, które się tym zajmują i mogą udostępnić potrzebne informacje (w celu uniknięcia ewidentnej, bezpośredniej reklamy hoteli czy biur).
piątek, 31 grudnia 2010
"Ja, Diablica", Katarzyna Berenika Miszczuk
Ostatnio mam smaki na tematykę anielską, diabelską i wszelaką tej maści, więc mimo kiczowatej okładki z ekscytacją rzuciłam się na tę pozycję w Empiku. Od tej okładki zatem zaczynając, bo okładka to rzecz ważna. Muszę podkreślić, że na całe szczęście moja pozycja ma ją jakby podwójną - nie wiem czy to standard, bo na necie widzę wersje ze zwyczajną. Chodzi o to, że na wierzchu jest Wiktoria bez płonących oczu, pod spodem już z nimi, z tyłu za to umowa o pracę diablicy przysłania, niech wszystkim bożkom literatury będą dzięki, zdjęcia bohaterów - Beletha i Piotrka.Odrzuca mnie wrzucanie podobizn postaci do książki. Po pierwsze dlatego, że morduje aspekt wyobraźni. Nie po to czytam książki, żeby mi ktoś narzucał, jak mam sobie wyobrażać postacie, nie mam pięciu lat, żeby wymagać ilustracji jak w Kubusiu Puchatku. Po drugie, kojarzy mi się to z blogami trzynastoletnich autorek, gdzie można znaleźć nawet fotkę toalety, na którą siada główna bohaterka. Jeśli autorka sobie tak wyobraża swoich bohaterów - super, szczęścia życzę. Ale ja domagam się moich praw nie zaśmiecania mi obrazu zdjęciami. Nie mówiąc o tym, że jest to kompletny strzał w stopę, bo tak jak koncepcje tego co przerażające, piękno jest relatywne, więc dla mnie aparycja tych panów kompletnie nie pokrywa się z wizją bohaterów.
Wracając już do sedna. W książce mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową. Główną bohaterką jest Wiktoria, która na pierwszych kartach powieści zostaje diablicą. Pierwsze szwy na szytej grubą nicią charakterystyce postaci zaczynają się uwydatniać. Niby Wiki coś tam popłakuje, coś tam tęskni za życiem, rozmyśla o swojej śmierci, dobrym punktem są koszmary nocne, ale jednak ma się wrażenie, że autorka łatwo zapomina, że postać powinna być przez chwilę w szoku, żałobie, no nie wiem co się czuje po śmierci, ale mam wrażenie, że nie ochotę na flirt z nowopoznanym diabłem.
Co do samej postaci Wiktorii, długo można dywagować. Nie przypadła mi do serca, ale nie znienawidziłam jej dogłębnie, mimo że raczej nie wykazała się zbytnią bystrością w całym ciągu zdarzeń, nie mówiąc o naiwnej i dziecinnej "miłości" do infantylnie określanego przez cały czas Piotrusia. Wiktoria popełnia dużo błędów, niektóre jej przeoczenia i bezmyślność doprowadzają wczuwającego się w klimat czytelnika do pasji, ale z drugiej strony, czyż nie bardziej irytowałaby ludzka kobieta, która w dwa dni po swojej śmierci jest już cwańsza od tysiącletnich diabłów, nie daje się nigdy wyrolować, przejrzy każdy postęp, a poza tym powinna pretendować do szatańskiego tronu? Mimo wszystko wolę bohaterkę troszkę głupią, niż taką, która pozjadała wszystkie rozumy, i samego autora przerasta wizja wymyślenia czegoś, czemu ona nie podoła. Jedyne co naprawdę ukłuło mnie po oczach, to próba wyjaśniania każdego najmniejszego aspektu intryg Azazela, mimo że w większości dość łatwo się połapać. Psuje to smak intrygi i samej postaci.
Na uwagę zasługuje też reszta postaci, Beleth, Azazel i Piotr. Tutaj niestety dostanie się każdemu tworowi wyobraźni. Postać Piotra jest bezbarwna i pozbawiona sensu, nie rozumiem po co rozpraszać czytelnika jego nieciekawą obecnością, skoro jest tyle do eksploatowania w samym Los Diablos? Nie mówiąc o tym, że gorszy od śmiertelnika byłby chyba tylko anioł, ale i tak przez ten wątek "Ja, Diablica" może stanąć w równym szeregu z całym zatrzęsiem modnych ostatnio romansów, w których bohaterka przeżywa dramatyczny miłosny trójkąt między tym złym i tym dobrym. Obok postaci kobiecej i ziemskiego amanta mamy dwa diabły, przebiegłego Azazela i odrobinę tragicznego Beletha. Odczuwam ogromny zawód postacią tego pierwszego, bo jego wejście było spektakularne. Miałam nadzieję, że będzie naprawdę zły, podły, przemyślny, knujący… Prawdziwie diabelski, wbrew żartobliwej kanwie piekła. Niestety także w jego postać wkrada się komizm, zostaje on odarty z tajemniczości i wplątany w toporne dialogi. Uważam że został spłaszczony, a jego potencjal zmarnowany. Drugi diabeł przez większość czasu ujmuje nas niezłomną pewnością siebie czarującego kobieciarza i gdyby nie kompletnie pozbawiające godności odzywki w stylu „Wiki kochanie! Nic ci nie jest?! Powiedz coś! Skarbie, tak się martwiłem!”, to nie byłoby się do czego przyczepić. Pozostałe kreacje nie dostały zbyt wiele światła, ale Belfegor czy Kleopatra były wyraźnie postaciami z przymrużeniem oka, które zresztą powinno być głównym nurtem interpretacji, jeśli ktoś chce przeczytać tę powieść z przyjemnością. Cała ideologia piekła i nieba, wszystkie postacie i wydarzenia noszą znamiona pisania pół-żartem. Nie zazna się tam prawdziwego mroku, zła, ciemności. Diabły są uśmiechnięte i nawiązują relacje niekiedy bliższe niż ludzie, piekło to wesołe miejsce, gdzie przychodzi się poimprezować, a grzesznicy, którzy nie są gwałcicielami i mordercami mogą liczyć na wybór lokum w życiu po życiu. Niestety nie można też liczyć na zbyt konkretną fabułę, bo chociaż w pewnym momencie akcja schodzi z romansu, to ma się wrażenie, jakby za połową książki autorka zorientowała się, że zapomniała o czymś ważnym. Przez to rozwój wydarzeń jest później karkołomny, mało spójny i trochę na siłę. Zakończenie jest do przewidzenia, a na drodze do niego często uderza myśl, że przydałoby się wykorzystać tę ostateczną kartę wcześniej, zanim niosła ze sobą nieprzyjemne konsekwencje.
Podsumowując, lektura lekka, przyjemna, ale niepowalająca. Pomysł intrygujący, ale nie do końca wykorzystany.
piątek, 24 grudnia 2010
Łiii
Grecki pożeracz utworzony. Burmistrz czeka żeby przeciąć wstążeczkę gdy nadejdzie czas pierwszej notki z recenzją, już niedługo.
Subskrybuj:
Posty (Atom)